piątek, 23 sierpnia 2013

Hogwart'owe Perypetie - część X

   Trafili do przestronnego pomieszczenia wyłożonego najprzeróżniejszymi poduszkami i materacami. Podejrzewali, że właśnie tutaj urządzono miejsce do lądowania dla podróżujących świstoklikami i teleportujacych się. Zanim zdążyli dojść do siebie po lądowaniu, drzwi otworzyły się i stanęła w nich niska i pulchna kobieta w stroju sanitariuszki. Gdy zobaczyła ledwo żywego Marka lewitującego jakieś pół metra nad ziemią, natychmiast do niego podbiegła.  
   - Na brodę Merlina! Co w tej waszej szkole się wyprawia? Ledwo starcza nam miejsca i medykamentów dla naszych pacjentów, a tu nagle mamy się jeszcze zajmować rannymi od was!- stwierdziła z nieukrywaną bezradnością w głosie i pochyliła się nad rannym- to jeden z najgorszych przypadków, jakie widziałam do tej pory.
- Ale wyzdrowieje, prawda?- zapytała Harriet tonem dziecka, któremu ktoś właśnie potrącił ulubionego szczeniaczka.
- Oczywiście, że tak kochanie...- odparła pielęgniarka, łagodniejąc nagle.
Gdy tylko przyjrzała się lepiej jego obrażeniom, zawołała inną sanitariuszkę ( ładną blondynkę, na której widok Harriet z politowaniem stwierdziła, że Lucasowi i Conradowi ślinka pociekła po brodzie), która wzięła ze sobą nosze. Po czym umościli na nich Marka i podążyli w kierunku korytarza. Gdy wyszli, uderzył ich mocny zapach wywarów i maści, oraz pojękiwania pacjentów.   
   - Trafiliście w najgorszym momencie. Szpital jet zapchany i nie mamy już wolnych sal więc musieliśmy zająć się waszymi na korytarzu. 
   Po krótkiej chwili, gdy minęli szereg łóżek z rannymi, lecz uśmiechniętymi od ucha do ucha Gryfonami, zatrzymali się przed parawanem. Pielęgniarka odchyliła go i kazała im wejść do środka. Ułożywszy na starej, chwiejącej się kozetce Marka, Conrad, Harriet i Lucas zaczęli przysuwać sobie krzesła, by spocząć przy rannym.
- O nie moje dzieci, nic tu po was...- powiedziała sanitariuszka, zbliżając się ku nim z wiadrem, z którego unosiła się zielonkawa para- jest nieprzytomny i pozostanie taki jeszcze przez parę najbliższych dni. Nie będziemy go budzić, bo ból by go oszołomił- stwierdziła i spojrzawszy na ich zmęczone twarze dodała- idźcie do mojego gabinetu, pierwsze drzwi na prawo, rozgośćcie się, przygotujcie sobie gorącą czekoladę i odpocznijcie, zanim wyślą po was świstoklik.
Bez protestów, lecz jednak ociągając się cała trójka udała się do gabinetu, który okazał się być malutkim, przytulnym pokoikiem z miękką wykładziną, wygodnymi sofami i malutką kuchenką, na której Conrad właśnie przyrządzał napoje.
Podając szklankę Harriet nagle spojrzał na nią badawczo i zapytał:
- Jak to się stało, że zjawiłaś się z różdżką w pogotowiu akurat wtedy, kiedy Mark miał roztrzaskać się na miazgę?
- Ja... ja... Ja po prostu- zacinała się Harriet, po czym wzięła głęboki wdech i mocno zaciskając palce na kubku zaczęła mówić- wiesz, bo ja po prostu tam stałam, przecież nie mogłam opuścić meczu. To byłoby niemożliwe, przecież sam wiesz. Stałam na dole, w drzwiach szatni, kiedy nagle rozpoczęła się ta rzeźnia, a kiedy zobaczyłam, jak jakiś Ślizgon celuje w Marka różdżką od razu pobiegłam, by go powstrzymać- to przecież takie proste i nie ma nic do wyjaśniania.
Kiedy skończyła mówić, zaczerpnęła łyk czekolady, chcąc uniknąć dalszych pytań. Lucas i Conrad wymienili spojrzenia. Nawet ich nowy towarzysz, który nie znał Harriet tak dobrze, jak Conrad wiedział, że to, co powiedziała jest tylko wymyśloną bajeczką. Żaden z nich jednak nie poruszył ponownie tego tematu. Czuli, że tak powinni postąpić.
Nagle do pokoiku weszła owa ładna blondynka i powiedziała: 
-Transport już czeka, zbierajcie się.
Po jej słowach wstali, jak na komendę i nie dokończywszy nawet napoi wyszli za nią bez słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz