poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Hogwart'owe Perypetie - część VIII

  Nawet pogoda zwróciła się przeciwko grającym z drużyny Gryfonów. Ściana wody utrudniała latanie na miotle i obserwację poczynań przeciwników, którym to nie przeszkadzało. W ciągu dwudziestu minut meczu udało im się zdobyć sześćdziesiąt punktów. Nie było innej opcji poza złapaniem znicza. Krukoni zbyt płynnie poruszali się w strugach deszczu by można było z nimi wygrać w tradycyjny sposób. Lecz Charlie nie był w stanie dostrzec znicza. Krążył po całym boisku z miną spanikowanego dziecka. Był to najgorszy mecz Gryfonów jaki kiedykolwiek rozegrali. 
  - To rzeźnia... - powiedział jeden z chłopaków siedzących za Conradem. Miał rację, to była rzeźnia. Krukoni nie okazywali litości. Byli jak myśliwi, którzy mimo faktu, że złapali zdobycz, wciąż się nią bawią. I to bolało najbardziej. Oni już nie grali, tylko się bawili. Z trybun Ślizgonów dobiegały wiwaty i okrzyki tryumfu. Niespotykane zjawisko... Ślizgoni nigdy nie kibicują nikomu poza swoją drużyną... 
  Mark w ostatniej chwili uchylił się przed tłuczkiem, który pojawił się nie wiadomo skąd tuz koło jego głowy. Nie wiedział co się dzieje. Deszcz skutecznie wszystko zasłaniał. Nawet zaczarowane gogle nie dawały rady. Dodatkowo przemoczona szata ograniczała jego ruchy. Lecz Krukoni radzili sobie lepiej niż przy ładnej pogodzie. Chciał już zejść z miotły, przebrać się w ciepłe i suche ubranie, napić się ohydnego naparu rozgrzewającego, który Conrad mu przygotuje. Nie chciał już przedzierać się przez nieskończone, lodowate strugi wody. Chciał w końcu wylądować i...
   Rozpędzony strumień czaru minął Marka o włos. Cały stadion zamarł. I wtedy rozpoczęło się piekło. Z trybun w stronę zawodników Gryffindoru posypały się prze najróżniejsze czary. Trafieni spadali z mioteł jak bezwładne lalki, a ci, którzy cudem uniknęli, bądź sparowali czary rozpoczęli manewrować, by nie spaść jak reszta. Przez pierwszych kilka sekund trybuny stały osłupiałe jak posągi, lecz na pierwszy krzyk radości z trybun Ślizgonów, Gryfoni rozpoczęli ostrzał. Wybuchła wojna, a po niej panika. Uczniowie większość uczniów zaczęła uciekać, bądź stawała do walki. Zwaśnione domy w mgnieniu oka opuściły trybuny i starły się na murawie boiska. Nie było widać, kto jest kim. Deszcz przesłaniał wszystko, dlatego każdy strzelał do każdego. Gdy pierwszy Krukoński zawodnik został trafiony zabłąkanym czarem, do wojny dołączył się kolejny dom. Profesor McGanagall starała się uspokoić zaistniałą sytuacje, lecz na darmo. Tego nie dało się powstrzymać. 
  Conrad starał się utrzymać równowagę biegnąc po błocie. Dookoła świstały czary. Uczniowie padali porażeni zaklęciami, inni rzucali się na siebie w morderczych uściskach, a jeszcze inni po prostu starali się uciec. A on biegł przed siebie, przeciskając się miedzy walczącymi, mijając sparaliżowanych i starając się utrzymać równowagę na błocie. Cel był prosty: Znaleźć Marka, uciec z tego piekła i powalić tylu Ślizgonów ilu tylko możliwe. Nagły ból eksplodował mu między oczami zasłaniając świat na chwile czarna zasłoną. Gdy odzyskał na chwilę ostrość wzroku dostał dwoma czarami w brzuch i jednym w bok głowy. Gdy padał zobaczył jeszcze tylko spadająca sylwetkę Marka...
__________________________________________________________________
Mark starał się utrzymać na miotle na tyle na ile pozwalała sytuacja. Zaklęcia mijały go o włos, a on leciał. Byle wyżej, byle by tylko nie dostać. Kilku pozostałych zawodników obu drużyn spadło z mioteł prawie równocześnie. W powietrzu pozostał już tylko on, a pod nim, na ziemi toczyła się wojna. Wszystkie domy walczyły ze sobą na śmierć i życie. Przy trybunach Gryfonów grupka starszych uczniów stała murem broniąc dzieci. Nie patrząc na to, że napiera na nich horda Ślizgonów. W samym centrum uczniowie przestali używać czarów, a w ruch poszły pięści, nogi i zęby. Tu już nie chodziło, aby dokopać przeciwnikom, ale by ich zabić. W pewnej chwili dostrzegł Conrada przedzierającego się przez tłum walczących, nieświadom tego, że zmierza na grupkę Ślizgonów. Zniżył lot na tyle, by móc w stanie go ostrzec.
   -SECTUMSEMPRA!- usłyszał gdzieś pod sobą. 
Poczuł, jak ból go oszołamia, a twarz zalewa mu coś o metalicznym smaku i zapachu. Dłonie same ześlizgnęły się z drążka miotły. Poczuł, jak spada w przepaść. "To koniec"- zdążył pomyśleć.
-Aresto Momentum!- usłyszał i oddał się ciemności.
__________________________________________________________________
   Conrad ocknął się. Zimne krople deszczu spływały mu po twarzy, a ból, który czuł zdawał się przeszywać jego głowę na wskroś. Na wpół przytomny uniósł się na łokciach i usiłował dostrzec cokolwiek poprzez zalane okulary. Po krótkiej chwili zauważył, że na pole bitwy wtargnęła już cała kadra nauczycielska. Zewsząd słychać było krzyki rozsierdzonych Gryfonów i pojękiwania rannych. "Mobilicorpus"- usłyszał chyba po raz setny. Otrzeźwiony przez hektolitry wody lejącej się z nieba, wstał i uniósł się na palcach, by wśród tysiąca głów dojrzeć Marka. Mark... Nagle przypomniało mu się wszystko. Biegiem ruszył przed siebie, zapominając o targającym go bólu. Rozglądał się, wpadając w coraz większą panikę. Nagle zauważył Harriet klęczącą pod bramkami Gryffindor'u. Natychmiast pobiegł do niej. Pochylała się nad Markiem, a raczej na czymś, co przypominało Marka. Kończyny miał rozrzucone, niczym marionetka, a z licznych ran na ciele sączyła się krew. Przeniósł wzrok na Harriet. Po jej policzkach spływały łzy, mieszając się z deszczem. Nigdy nie zapomni sposobu, w jaki na niego spojrzała.
- Niech ktoś mu pomoże- wyszeptała i zaraz nieco głośniej dodała- ktokolwiek, on potrzebuje pomocy- POMÓŻCIE MU DO CHOLERY!- wrzasnęła jednocześnie ucikając dłonią ranę na szyi Marka. 
Conrad odwrócił się, ku nim zmierzał tłum uczniów, którzy byli w stanie wstać. Nie sposób było rozpoznać kogokolwiek. Ubłoceni, zakrwawieni, w podartych szatach, wyglądali niczym armia. Otoczyli ich ciasno. "Jak on wygląda...", "nie mogę patrzeć", "sierota, nawet obronić się nie umiał"... Harriet rzuciła im w odpowiedzi mordercze spojrzenie, które po krótkiej chwili znów posmutniało.
- Niech ktoś idzie po panią Pomfrey, po kogokolwiek... Ludzie, czy nikt nie widzi, co się tutaj stało? On wykrwawia się na śmierć do ciężkiej cholery!- Conrad stracił panowanie nad sobą. Kierowany miotającymi go emocjami, brutalnie odepchnął grupkę pierwszoroczniaków i pobiegł po pomoc.
- Przydajcie się na coś i dajcie mi kawałki materiału, muszę zrobić opatru...- nie dokończyła, bo uwagę wszystkich zwróciła nadbiegająca postać, która mimo deszczu wyglądała doskonale. Odgarniając długie włosy przepchnęła się przez tłum.
- Ach... Mark, Boże co ci się stało... Mark, Mark, to ja Evelyn- piszczała, potrząsając go za ramię.
- On jest nieprzytomny, umiera- oświadczyła Harriet głosem zimnym, jak stal.
- Umiera? Jak to umiera? Czyli zostanę sama? Ach, to niemożliwe, przecież go kocham- teatralnym gestem złapała się za serce.
- Może nie umrze. Jeśli ty, zamiast użalać się nad sobą ruszysz swój tyłek i mi pomożesz, uciśnij tutaj, wszystkiego nie jestem w stanie uleczyć różdżką - powiedziała grobowym tonem Harriet.
- Ale to jest rana... ja nie dotknę tego, bo... krew... Dużo ran... Zostaną po tym szpetne blizny.
Tego było już za wiele. Harriet zerwała się, jednym susem znajdując się na przeciwko Evelyn:
- A więc tylko to cię obchodzi... Jesteś zimnym, podłym gadem. Nie zasługujesz na niego. Nigdy nie zasługiwałaś...- zwykły, rozmarzony wyraz oczu Harriet przepadł, została tylko ziejąca pustka. Evelyn cofnęła się o krok.
Wśród zbiegowiska pojawiły się podniecone szepty. Stopniowo gwar robił się coraz głośniejszy. 
- DOSYĆ!- krzyknął ktoś. Ku nim kroczył wiedziony przez Conrada Dumbledore. W jednej chwili przyklęknął przy Marku, który robił się coraz bledszy. Nie mówiąc ani słowa wyczarował nosze, skinął ręką na  Harriet, która spojrzała na Conrada. Wcześniej nie zauważyła jego rozciętej skroni i wargi, ani tego, że pod krwią zaschniętą na policzkach był jeszcze bledszy niż zwykle.
- Mobilicorpus- powiedziała machając różdżką i w jednej chwili Conrad lewitował, leżąc kilka stóp nad ziemią.
- Ale po co mi...? Przecież ja...
- Idziemy- powiedziała Harriet tonem nieznoszącym sprzeciwu i powoli podążyli w stronę szkoły. Nie zauważyli już nienawistnego spojrzenia, rzuconego im przez Evelyn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz